Wakacje stoją dla mnie pod znakiem koncertów. Kiedy w teatrach niewiele się dzieje, a zdecydowana większość tych miejsc robi sobie zasłużoną przerwę pomiędzy sezonami, na przód wychodzą areny, stadiony i festiwale. Muzyka na żywo to coś, co nigdy mi się nie znudzi. Postanowiłam więc, że będę sprawdzać również innych artystów i chodzić na koncerty również tych, których aż tak często nie słucham.
W dniu koncertu Andrei Bocelliego ocknęłam się i zdałam sobie sprawę, że takiego widowiska ominąć nie mogę. Bilety na trybuny górne wciąż można było kupić na oficjalnej stronie, a ich cena oscylowała w granicach 400 złotych. Mocniej parsknęłam, gdy zobaczyłam opłatę za doręczenie biletu. Wiecie, że maile teraz kosztują 10 złotych / sztuka? Tuż to żart, ale nie o żartach dzisiaj.
NARODOWY, AHH KONCERTOWY - NARODOWY
Muzyka Andrei Bocelliego kojarzyć się może bardziej z Areną di Verona niż naszym rodzimym PGE Narodowym. Tych koncertów stadion w Warszawie przyjmuje ostatnio tak dużo, że spokojnie może zyskać przydomek koncertowy-narodowy. Obawiałam się, czy marna akustyka tego miejsca nie zniszczy delikatnego dźwięku orkiestry, która towarzyszyć miała najsłynniejszemu tenorowi. Wybrałam miejsce najniżej jak się tylko dało. A dało się w połowie trybuny górnej. I jak najbliżej sceny - tu udało się w skrajnym sektorze G19 po prawej stronie. I takie właśnie założenia polecam przyjąć wybierając bilet na koncert na Narodowym. Czym niżej tym lepiej, a w przypadku punktów skrajnych dochodzić do nas będzie dźwięk z jednego, najbliższego głośnika.
Oczywiście tych głośników jest wiele, więc trudno powiedzieć, że akurat tylko z jednego ten dźwięk do nas dochodzi, ale myślę pod kątem tego, że w przypadku miejsc na trybunie górnej, bardziej na wprost sceny, ten dźwięk z innych głośników już zdąży się odbić i wychodzi z tego wszystkiego echo. Nie jest to takie proste do wyjaśnienia w kilku słowach, ale kto był na Narodowym na koncercie i to słyszał, na pewno wie, o co mi chodzi.
Finalnie dźwięk, który do mnie dochodził określam, jako dobry / poprawny. Taka czwórka z minusem. Stadion nigdy nie stanie się operą, ale najważniejsze, że nie zniszczył odbioru muzyki i siedząc na górnych trybunach mogłam skupić się na utworach i walorach artystycznych.
ZANIM ANDREA TO... MATTEO I SANAH
Wyjście na scenę Matteo Bocelliego zdziwić nikogo nie powinno. Syn włoskiego śpiewaka sam robi już znaczącą karierę, a jego dźwięk tuli swoim ciepłem i głębią. Matteo wydał mi się niezwykle sympatyczny. Uroczo przywitał się ze zgromadzonymi widzami i dodał od siebie kilka krótkich monologów. Wspomniał, o tym, jak marnym jest tancerzem, ale mimo tego ochoczo bujał się na scenie do żywszych melodii.
Syn Andrei Bocelliego wykonał cztery utwory i każdy z nich został przyjęty gorącymi oklaskami. Przy ostatnim z nich towarzyszyła mu... sanah. I tu już można było usłyszeć pozytywne zdziwienie wśród zgromadzonych. Chyba nie każdy doczytał informację o gościu specjalnym. 26-latkowie wykonali wspólnie utwór "Falling Back", który swoją premierę miał dzień przed koncertem. Występ można zaliczyć do tych poruszających i wyróżniających się. Pięknie oglądać takie muzyczne kolaboracje pomiędzy młodymi i zdolnymi, którzy na co dzień tworzą brzmienia dla zupełnie różnych grup fanów.
I OTO ON - ANDREA BOCELLI
Po chwili na scenie pojawił się Andrea Bocelli i nie było wątpliwości, że to właśnie na niego publiczność najbardziej wyczekiwała. Włoski śpiewak zaproponował utwory klasyczne z oper „Rigoletto”, „Trubadur”, „Cyganerii” czy „Traviaty”. Postawił na największe arie, ale było również kilka utworów, których wcześniej nie znałam. Jak widać wciąż mam kilka oper do nadrobienia.
To co bardzo mi przypadło do gustu to wplecenie klasycznych utworów wykonywanych bez wokalu. Andrea miał chwilę na wzięcie oddechu, a widzowie mogli usłyszeć choćby takie dzieła, jak "Czardas" w wykonaniu utalentowanej skrzypaczki. Utwór ten jest dla mnie wyjątkowy, a to była pierwsza okazja, aby usłyszeć go w wykonaniu na żywo.
Po 15-minutowei przerwie na scenę tenor wyszedł ponownie. Usłyszeliśmy wielkie przeboje, jak "Vivo per lei” czy „Canto della terra”. I gdy koncert zmierzał ku końcowi z góry obserwowałam faux pas części warszawskiej publiczności. Czy naprawdę chcieliście wychodzić nie usłyszawszy "Time To Say Goodbye"? Andrea Bocelli zniknął zaledwie na kilkanaście sekund ze sceny, a oklaski trwały nadal. Światło wciąż było zgaszone, ale nie brakło osób, które podniosły się z krzeseł i ruszyły w kierunku wyjścia. Brak słów.
Finalnie taka sytuacja ponowiła się bodaj czterokrotnie, bo bisy włoskiego śpiewaka trwały pół godziny i uwzględniały kilka utworów. Na koniec nie tylko usłyszeliśmy "Con Te Partiro", ale również niezwykle poruszający duet z synem w piosence "Perfect" Eda Sheerana. To właśnie takie momenty zapamiętuje się najdłużej.
Koncert Andrei Bocelliego uznaję za udany. Może brakło mi większej otwartości u muzyka. Kilka słów do publiczności byłoby miłym dopieszczeniem fanów. Bez takich dodatkowych monologów można było odczuć jednak większą powagę koncertu. Prawie jak opera, a jednak muzyka na stadionie. Warto próbować nowych rzeczy, a z rodziną Bocellich widzę się już w listopadzie podczas koncertu świątecznego. Tam prym będzie wiódł Matteo. A i sanah nie zabraknie. Będzie ciekawie!
KulturoNIEznawczyni
tagi: Andrea Bocelli Narodowy, koncert, relacja, utwory, opery, Matteo Bocelli i sanah, Falling Back, recenzja, opis, stadion narodowy, koncerty
Comments