"Kalifornia i Mur Pacyfiku, o który rozbija się fala ekspansji kolonialnej na Zachód i cofa w postaci zintensyfikowanych światów wewnętrznych, przedstawione przez zespół aktorski szpitala psychiatrycznego w Palo Alto pod kierownictwem Mrs Grace Slick" to pełny tytuł sztuki, którą Teatr Rozmaitości postanowił przedstawiać znacznie krócej. "Kalifornia/Grace Slick". Tyle.
Spektakl "Kalifornia/Grace Slick" w TR Warszawa to wizualno-dramatyczne dzieło inspirowane postacią Grace Slick – charyzmatyczną wokalistką zespołu Jefferson Airplane, która była jednym z symboli rewolucji lat 60. i ruchu hippisowskiego w Kalifornii. W centrum przedstawienia Rene Pollescha, wybitnego berlińskiego reżysera i dramaturga, leży zderzenie ideałów tej epoki – wolności, buntu, poszukiwania siebie – z dzisiejszą rzeczywistością, pełną rozczarowania, konsumpcjonizmu i pustki.
Sztuka bada zarówno fascynację dziedzictwem kontrkultury, jak i gorzką świadomość jej porażki, zastanawiając się, co zostało z tamtych czasów i ideałów w dzisiejszym świecie. Całość jest krytycznym spojrzeniem na współczesną popkulturę i technologię. A przynajmniej taki jest zamysł główny, bo na scenie dzieje się o wiele więcej i niekiedy można uznać, że tych tematów do poruszenia była cała masa.
źródło: mat. Teatru Rozmaitości
Sztuka ta bezapelacyjnie należy do tej grupy artystycznych doświadczeń, które bardziej się przeżywa, niż dokładnie rozumie. Nie będę ukrywać, że opuszczając teatr, nie czułam się w pełni „oświecona” co do każdego szczegółu czy sceny, a na pewno nie próbuję udawać, że mogę tutaj w prostych słowach wyłożyć każdą sekwencję, którą zobaczyłam na deskach teatru. O ile myśl przewodnią można uchwycić, o tyle wiele scen wydawało się mieć bardziej surrealistyczny, wręcz enigmatyczny charakter, jakby twórcy celowo grali z naszymi oczekiwaniami i gotowością do zrozumienia – czy może raczej jego braku.
Niektóre sceny sprawiały wrażenie, że ich główną funkcją było po prostu wywołanie w widzu uczucia dziwności, nie zawsze popartego głębszym sensem. W kilku innych teatrach spotkałam się z podobnym zabiegiem, co nieodmiennie skłania mnie do pytania: czy chodzi o szok, czy o coś więcej? Czasem brak logiki wydaje się być środkiem samym w sobie. Może tak ma być, a może ja nie wszystko jestem w stanie wychwycić?
źródło: mat. Teatru Rozmaitości
Jednak im dłużej trwał spektakl, tym bardziej wciągałam się w to, co dzieje się na scenie, a ostatnie trzydzieści minut uważam za szczególnie udane. W tych partiach pojawiło się więcej dialogów czy scen, które były jednocześnie zabawne i zastanawiające – zabawa formą i tekstem pod powierzchnią kryła ciekawy, głębszy sens. Był to moment, kiedy absurdalność nabrała dla mnie „drugiego dna”, dzięki czemu spektakl nabrał wyrazistości. Takie chwile, w których udało mi się nawiązać ten rodzaj dialogu z twórcami, oceniam bardzo pozytywnie i szkoda, że cały spektakl nie poszedł w tę właśnie stronę.
Za wyjątkowy element spektaklu uważam użycie kamery – operator, będący na scenie przez długi czas, nagrywał fragmenty przedstawienia, które w czasie rzeczywistym pokazywano na dużym ekranie. To bardzo artystyczne posunięcie nadało spektaklowi niemal filmowego charakteru, a same ujęcia były estetycznie dopracowane i płynne. Ta jakość najbardziej mnie ujęła. Jednocześnie mam jednak wrażenie, że w niektórych momentach obraz z ekranu wręcz „przykrywał” aktorów, a szczególnie intensywny pod tym względem był początek spektaklu – przez blisko osiemnaście minut uwagę widzów koncentrował jedynie ekran, co mogło budzić wrażenie, że scena pozostaje nieco odległa. Tu ponownie zadam pytanie, które uleci w przestrzeń. Czy może tak właśnie miał się poczuć widz?
źródło: mat. Teatru Rozmaitości
Aktorstwo to kolejny element, który wymaga kilku słów. Justyna Wasilewska, której występ oglądałam z zainteresowaniem, choć nie bez pewnej ambiwalencji przykuwa uwagę, choć budzi we mnie różnorakie uczucia. Nie jestem w stanie wybić z głowy roli Mili Gajdy z serialu "Nieobecni", gdzie mnie wyjątkowo nie ujęła. Że tak to ujmę bardzo lekko. Tu mnie jednak w jakiś sposób ciekawiła. Może nawet intrygowała. Przede wszystkim zwracała na siebie uwagę. A skoro aktorka potrafi zaciekawić, nawet gdy nie do końca przekonuje, musi posiadać coś wyjątkowego, co angażuje widza, a w takiej sytuacji wychodzi na to, że było dobrze, a ja właśnie posyłam w kierunku Wasilewskiej swego rodzaju komplement. Jedni nie potrafią ich otrzymywać, inni ich dawać. Wybaczcie.
Justynie Wasilewskiej na scenie towarzyszyła Agnieszka Podsiadlik oraz Tomasz Tyndyk. Grali osobne byty, ale tak równo, że nie jestem w stanie oceniać ich pojedynczo. Jak wspomniałam chwilę wcześniej, na aktorstwo nie można w tym przypadku narzekać. Równo i w klimacie. To moja ocena.
źródło: mat. Teatru Rozmaitości
Podsumowując, choć spektakl *Kalifornia/Grace Slick* był dziwaczny, z czasem wciągnął mnie w swoją estetykę i klimat. Mimo, że trudno mi powiedzieć, że w pełni go zrozumiałam, to nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobał. Ma w sobie coś ciekawego, a aktorsko zagrany jest na wysokim poziomie. Trójka głównych bohaterów wie po co jest na scenie i zdaje się, że rozumie treść sztuki lepiej ode mnie.
źródło: mat. Teatru Rozmaitości
Materac. Materac. Materac.
KulturoNIEznawczyni
tagi: Kalifornia Grace Slick TR Warszawa recenzja, Teatr Rozmaitości, spektakl, sztuka, na co do teatru 2024, na co do teatru, recenzja, opis, ocena, opinia, opinie, czy warto, lista teatrów, teatry w Warszawie, kulturonieznawczyni, strona o teatrze, krytyk teatralny
Kommentarer