Było ostatnio dość krytycznie za sprawą sztuki "Bliżej" Teatru 6. Piętro, więc dzisiaj czas na odmienny klimat. Ale spokojnie nie będzie samych zachwytów. Zamiast krytyki tego co na scenie, pokrytykuję to, co robią ludzie, którzy wybrali się na kulturę wyższą, ale w ich kozaczkach wciąż słoma. W półbutach też. A nawet w mokasynach. Będzie za to dużo dobrego o Mazowieckim Teatrze Muzycznym i ich wykonaniu operetki "Kraina Uśmiechu" Franza Lehara. Zaczynamy!
W polskiej stolicy mam kilka swoich ulubionych teatrów. Są wciąż jednak i takie miejsca, w których nigdy nie byłam. Czasem to perełki ukryte gdzieś z dala od centrum, a niekiedy miejsca znane jedynie lokalnym mieszkańcom. Wszystko krąży wokół marketingu i promocji tych miejsc, bo o ile rzucając hasło "teatr w Warszawie" zapewne wielu z nas jednym tchem wymieni teatry takie jak Kamienica, Komedia, Kwadrat, Ateneum tak nie sądzę, żeby na tej długiej liście teatrów w czołówce miałby być wymieniany Mazowiecki Teatr Muzyczny. A dlaczego nie? Po pierwszej swojej wizycie w tym miejscu wierzę, że to miejsce z ogromnym potencjałem i niezwykle utalentowanymi artystami.
Dzisiaj więc apeluję, jeśli macie po raz kolejny iść do tego samego teatru, a macie ochotę przeżyć coś nowego, to Mazowiecki Teatr Muzyczny jest miejscem, do którego warto się wybrać. Nie jest to reklama, a szkoda, bo chyba nieźle mi to idzie. Poznawajmy nowe, doceniajmy naszych ulubieńców, ale kto wie, czy nasz nowy ulubieniec wciąż nie jest na liście "do odkrycia".
Mój największy zarzut do tego miejsca to to, że nie czuć tam klimatu teatru, a zdecydowanie czuć bardziej kino. Nawet wejście na sale jest wejściem kinowym, fotele są również kinowe, nie przewidziano też odpowiednio dużo miejsca na orkiestrę, dlatego trochę upchnięta jest pod sceną. Z plusów, jak chyba każdy wie, w kinie fotele są wygodne, a spadek między rzędami idealny. Mamy więc wspaniałe warunki do oglądania długiej sztuki i nie trzeba się obawiać o komfort. Foyer też ma swój klimat. Tam czułam się bardziej jak w teatrze. Czyli po prostu kwestia tego, że w budynku nie mieści się tylko teatr, ale również kino powoduje, że jednak sale poszły w typ filmowy.
Taka jednak oprawa miejsca sprawia, że mamy tu dość luźny charakter, który jest wykorzystywany aż nadto przez widzów. A to już niedobrze. Bez względu bowiem na charakter sali i wygodę foteli, szacunek artystom należy się taki sam. Nie wyobrażam sobie sytuacji, że ktoś ciągle wpatruje się w telefon w innym teatrze, świeci światłem po oczach, ciągle coś komentuje. Muzycy zajmują swoje miejsca, a oklaski umierają po kilku sekundach. Przyznam, że jestem zdecydowanie za klaskaniem do momentu, aż ostatnia osoba wejdzie na scenę i zajmie swoje miejsce. Tak, żeby każdy poczuł się zauważony i uhonorowany choćby takimi oklaskami. Podsumowując to wszystko co działo się na widowni, było sporo osobników, którzy zachować się nie potrafili, a to uprzykrza nie tylko odbiór innym, bardziej zaangażowanym widzom, jak pewnie i grającym na scenie artystom.
Uważny, zaangażowany widz przyszedł aby zobaczyć "Krainę Uśmiechu". Adaptację i inscenizację na podstawie libretta Viktora Leona, Ludwiga Herzera i Fritza Lohnera-Bedy, w przekładzie Juliana Marii Fontany, w reżyserii Wojciecha Adamczyka. Zazwyczaj jak nazwisk reżyserów nie kojarzę, tak tutaj od razu skojarzył mi się Wojciech Adamczyk z doskonale znanymi produkcjami takimi jak "Miodowe Lata", "Ranczo", czy "Na Wspólnej". Jak się dowiedziałam nie tylko telewizja, a jeszcze teatr siedzi w głowie pana Wojciecha. I bardzo dobrze!
zdjęcie: Karpati&Zarewicz / https://www.mteatr.pl/pl/za-nami-premiera-krainy-usmiechu
"Kraina uśmiechu" to nie historia jednobarwnie wesoła, jak może wskazywać tytuł, a wręcz przeciwnie, więcej w niej smutku i refleksji niż tytułowego uśmiechu. Mimo tego utrzymana w bardzo lekkim klimacie, co sprawiło, że dała mi kawał dobrej energii. Od momentu, gdy zasiadłam w wyprofilowanym fotelu, miałam przeczucie, że to co zaraz ujrzę, będzie naprawdę dobre. Moje przeczucie i tym razem mnie nie zawiodło, a pierwszą notatką, którą zrobiłam po wyjściu z Mazowieckiego Teatru Muzycznego było "super wokalnie, mega energia".
zdjęcie: Karpati&Zarewicz / https://www.mteatr.pl/pl/za-nami-premiera-krainy-usmiechu
To co mnie urzekło w całym przedstawieniu tej operetki to jakość wykonania, wielobarwność scenografii i jej bogatość. Mieliśmy elementy stałe, prawdziwe, ale również kawał dobrej oprawy zrobiły ekrany, które umieszczone były zarówno w głębi sceny jak i bliżej widzów. Działo się na nich wiele i w każdym momencie taka scenografia dodatkowo uwypuklała charakter miejsca, w którym w danym momencie się znajdowaliśmy. Byliśmy w Wiedniu, a chwilę później oglądaliśmy krajobrazy znane z Chin.
Cała historia to trochę odwrócenie Madame Buterfly. Tam wprawdzie była Japonia i Ameryka, tu natomiast Austria i Chiny, ale same motywy pozwalają na konkretne skojarzenia. Nie jest to historia idealnie odwrócona, ale dużo elementów może dawać takie wrażenie. W przypadku "Krainy uśmiechu" jesteśmy na początku XX wieku i mamy hrabiankę Lizę, do której przyjeżdża książę Sou Chong. Para szybko się w sobie zakochuje, a kobieta decyduje się opuścić dla miłości Wiedeń i wyruszyć wraz z ukochanym do jego rodzimego kraju. Pierwszy akt jest pełen uczuć, pierwszych spojrzeń i oznak kwitnącej miłości. To taka prawdziwa kraina uśmiechu. Kurtyna opada, a w drugim akcie przechodzimy już do "normalności". Życie w Chinach wcale nie okazuje się takie bajkowe, a zamknięta i mocno ograniczona Liza zaczyna rozumieć, że takie życie nie jest dla niej. Mamy motyw tradycji i konkretny model kobiety i mężczyzny w kulturze chińskiej. Sou Chong szczerze kocha swoją wybrankę i z jednej strony chce ją zatrzymać przy swoim boku, a z drugiej zaś chce ją chronić przed całym złem tego świata. Na domiar złego zgodnie z tradycją jest zobowiązany do poślubienia czterech innych kobiet. Kłótnia kochanków, niezrozumienie, wzajemne obwinianie się są kolejnymi ciosami dla pary.
Tymczasem do Pekinu przybywa przyjaciel Lizy - Gucio. Dziwnym trafem okazuje się, że Gucio grał w tenisa z siostrą Sou Chonga - Mi. Mi jest niezwykle barwną postacią i oddaje charakter kobiety walczącej o równe prawa i wyzwolenie. Chce nosić krótkie spódniczki pokazujące nogi, grać w tenisa i decydować o swoim życiu. Zakochuje się ze wzajemnością w Guciu i pomaga mu zorganizować ucieczkę hrabianki. Sou Chong dowiaduje się o planach ukochanej i mimo że nie chce jej stracić, decyduje się oddać jej wolność i pomaga jej ominąć służby, by mogła uciec do Wiednia. Tym samym również Gucio musi rozstać się z Mi. Ta scena kończy sztukę. Kurtyna opada. Oklaski.
zdjęcie: Karpati&Zarewicz / https://www.mteatr.pl/pl/za-nami-premiera-krainy-usmiechu
Sam scenariusz zawiera kilka ułomności, znacznych uproszczeń, co sprawia, że odbieram go jako prosty, lekki. Nie bardzo czuję też, skąd pomysł na taki tytuł u Franza Lehara, bo w ogóle nie oddaje on całej fabuły. Zachwyt mam za to nad muzyką, która była tak chwytająca i dała się doskonale zapamiętać. Operetki mają to do siebie, że utwory wykonywane są bardziej chwytliwe niż wyśpiewywane całe arie w operach. Darzę szczególnymi uczuciami operetki i "Kraina Uśmiechu" mnie w tym utwierdziła. Nie każde wykonanie jednak zdobędzie ode mnie owacje na stojąco, a tu wstać było przyjemnie. Wielkie brawa należą się wszystkim artystom i orkiestrze, ale szczególnie chciałabym wyróżnić debiutującą tego dnia Katarzynę Mackiewicz w roli Lizy. Debiuty do łatwych nie należą, ale tu pani Katarzyna pokazała cały swój kunszt i obycie sceniczne. Występ idealnie w punkt. Bez dobrego partnerowania jednak byłoby to o wiele trudniejsze, a kawał serca na scenie zostawił również Sławomir Naborczyk w roli Sou Chonga. Piękne wykonania, które zapamiętam na długo. A kiedy uznam, że nieco mi ulatują z pamięci, to wrócę jeszcze raz!
Zachęcam Was do wybrania się do Mazowieckiego Teatru Muzycznego imienia Jana Kiepury szczególnie na tę operetkę. Myślę, że to też ważny tytuł dla wykonawców przez wzgląd na to, że sztuka doczekała się kilku ekranizacji, w tym właśnie z Janem Kiepurą (1952). Był to równocześnie ostatni film nakręcony przez Jana Kiepurę. Historia piękna i myślę, że Jan Kiepura, gdzieś tam u góry, cieszy się widząc takie wykonania w teatrze jego imienia.
Na koniec podrzucam coś na zachętę, abyście mogli poczuć klimat muzyki Lehara. Ja jestem szczerze zachwycona całą listą utworów skomponowanych do tej sztuki i moja playlista na Spotify zyskała kilka zacnych tytułów.
KulturoNIEznawczyni
tagi: mazowiecki teatr muzyczny, teatr muzyczny, teatr w Warszawie, Warszawa, operetka, opera, obsada, Kepura, kultura, kulturonieznawczyni, kulturoznawczyni, Kraina Uśmiechu, Lehar, Katarzyna Mackiewicz, Sławomir Naborczyk, recenzja, relacja, opis, opinia, opinie, czy warto, blog o teatrze, blog o spektaklach teatralnych, strona o teatrze
Comments