Kiedy idę na koncert liczę na dobrą energię, kiedy wybieram się do teatru liczę na emocje i zaskoczenia, kiedy idę zaś do filharmonii oczekuję harmonii, estetyki, chwili wyciszenia i czasu na odpłynięcie myślami w nicość. Oczekuję spokoju i braku zaskoczeń. A tego dnia Filharmonia Narodowa podczas koncertu symfonicznego na czele z dyrygentem Tomasiewiczem mnie zaskoczyła. A czym? O tym za chwilę.
Zacznijmy od początku. Na stronie filharmonii informacja o koncercie symfonicznym wzbogaconym o organy, termin mi pasuje, cena jak za squasha. Nie ma co się zastanawiać. Kupuję. Obiecałam sobie przecież, że do filharmonii chodzić będę częściej, choćby przez zachwyt, jaki miałam, gdy byłam na koncercie w Filharmonii Łódzkiej.
Po kilku wizytach w tego typu miejscach już nieco poznałam opcje, jakie są dostępne w takich muzycznych miejscach, dlatego nieprzypadkowo i tym razem wybrałam koncert symfoniczny. Jako dyrygent Maciej Tomasiewicz. Zgodnie z nazwą strony wiedziałam o tym panu dokładnie nic. Ale teraz już coś tam wiem. Zasiadam wygodnie na głębokim fotelu w filharmonii, wyciszam telefon, uspokajam oddech, przymykam oczy, otwieram, klaszczę. Zaczynamy. Przede mną 4 części:
Jacques Ibert
Suita symfoniczna „Paris” [13']
Francis Poulenc
Koncert g-moll na organy, orkiestrę smyczkową i kotły [23']
Joseph Haydn
Symfonia C-dur „Il distratto” Hob. I:60 [26']
Joseph Lanner
Walc Die Mozartisten op. 196 [9']
Suita symfoniczna miała swoje lepsze i gorsze momenty. Oceniam ją przez wzgląd na własne odczucia pod kątem melodyjnym, a nie wykonania. Wykonanie w Filharmonii Narodowej stoi zawsze na najwyższym poziomie, więc tutaj nad tym rozwodzić się nie będę. Żadnemu skrzypkowi nie upadł smyczek, żaden muzyk również nie spadł z krzesła.
Po kilkunastominutowej suicie symfonicznej przyszedł czas na koncert g-moll, na który czekałam. Organy przeciętnemu Kowalskiemu kojarzą się głównie z kościołem, ale przez tak wąskie przypisanie tego instrumentu pod jedno miejsce, można wiele stracić. Odkąd usłyszałam na żywo muzykę z "Upiora w Operze", organy kojarzą mi się właśnie z tą główną melodią. Instrument ten w warszawskiej filharmonii prezentuje się okazale, a na żywo dodaje mocy. Ze względu na nie na na pewno warto było wybrać się na ten koncert symfoniczny. Na organach tego dnia zagrał Christian Schmitt.
To co mnie zastanowiło, to udział dyrygenta w grze muzyka. Organy skierowane są w stronę publiczności, co oznacza, że muzyk siedzi plecami do dyrygenta. Nie daje to możliwości na obserwowanie jego ruchów. Czy to oznacza, że muzyk ten gra na wyczucie, albo od niego zależy tempo gry, a dyrygent dyryguje orkiestrą tak, aby wszystko współgrało z organami? Tego nie wiem, jeśli jest ktoś, kto się bardziej na tym zna, to zapraszam do sekcji komentarzy.
Christian Schmitt, fot. Uwe Arens
Wychodzę na przerwę z myślą, że jest dobrze, ale bez łezki w oku i drżenia rąk. Klasyczne wyjście do filharmonii dla muzyki i uspokojenia głowy. Nawet przeszło mi przez myśl, że nie będę miała za bardzo o czym pisać artykułu. Ale spokojnie, dyrygent Maciej Tomasiewicz po przerwie zadbał o to, żeby jednak było o czym dywagować.
Ponownie siadam w fotel. Już jestem spokojniejsza niż w momencie wejścia do budynku. Tak działa na mnie muzyka klasyczna. Światło częściowo przygasa. Ja siedzę w dalszej części widowni, dzięki czemu jestem w cieniu. Na marginesie, nie do końca rozumiem siadanie jak najbliżej sceny w filharmoniach. Filharmonia dla mnie to miejsce, w którym zamykając oczy zyskuję, a nie tracę. To moja definicja tego miejsca. Ale oczywiście różne są gusta i jeśli ktoś lubi wpatrywać się w ruchy muzyków to ma do tego prawo.
Symfonia C-durr rozpoczyna drugą część koncertu. Muzyka płynie, aż tu nagle wszyscy muzycy wraz z dyrygentem kichają/ kaszlą. Trwa to raptem dwie sekundy. Pierwsze co pomyślałam to to, że jest to obśmianie standardowej sytuacji w tego typu miejscu, kiedy podczas utworu widzowie swoim kaszlem czy kichaniem nieco przeszkadzają w odbiorze muzyki innym widzom. Tego dnia faktycznie było na sali kilku "kaszlaków". Uśmiechnęłam się, bo było to całkiem zabawne rozluźnienie w tak poważnym miejscu. To co działo się dalej, wprawiło mnie jednak w konsternację. Muzycy grają dalej, ale ruchy dyrygenta się zmieniły. Co trochę chwyta się za głowę, jakby coś szło nie po jego myśli. Wychyla się, wskazuje skrzypkom na nuty. Zaczynam wychodzić z mojego stanu spokoju i wchodzę w stan zdziwienia pomieszanego z zaniepokojeniem.
Maciej Tomasiewicz, fot. Wojciech Mateusiak/ filharmonia-slaska.eu/o-nas/maciej-tomasiewicz/
Symfonia w dalszym ciągu jest kontynuowana, ale już obawiam się każdego kolejnego ruchu dyrygenta. I nic dziwnego. Moje obawy były uzasadnione. Dyrygent ponownie dziwnie gestykuluje, a po chwili, w trakcie trwania utworu, muzycy zaczynają opuszczać salę wraz ze swoimi instrumentami. Tomasiewicz komentuje to słowami w kierunku widowni "Dobrze, że chociaż państwo zostali". Na sali lekki uśmiech, a u niektórych na twarzach mocne zakłopotanie. U mnie też. What the holi doli riki tiki?! Co tu się wyprawia? Przecież jestem na koncercie w Filharmonii Narodowej, a nie na stand-upie.
Dyrygent dopowiada jeszcze kilka zdań, że jak to możliwe, że to niedopuszczalne, że kupiliśmy bilety, a nie została symfonia nawet dograna do końca. Muzycy zachęceni brawami powoli wracają na swoje miejsca i utwór zostaje dograny do końca, choć znów kilkukrotnie Tomasiewicz łapie się za głowę i wskazuje poszczególnych muzyków, jakoby mieli robić coś nie tak. Swoją mini-scenkę odgrywa również koncertmistrz.
Powiem tak, z tej symfonii nie pamiętam nic poza dziwnym zachowaniem dyrygenta i scenami rodem z kabaretu. Dla mnie wystarczającym elementem na rozluźnienie byłoby to wspólne kichnięcie w przerwie jednej z części symfonii. Wszystko pozostałe było dla mnie już ponad dobry smak, jak na miejsce, w którym się znajdowaliśmy. Może pomimo mojego rocznika, zaliczam się do ludzi starej daty i wolę klasykę niż dowcipne zaskoczenia. Tu na pewno było tego za dużo i oddaliło mnie od tego, co najważniejsze na koncertach symfonicznych - od muzyki.
fot. KulturoNIEznawczyni
Walc Josepha Lannera został odegrany bez większych przeszkód, choć słuchałam go w niepokoju przed kolejnymi wstawkami. Na szczęście już wielu takich nie było i zamykając oczy udało mi się lepiej w ten utwór wsłuchać.
Moje główne zastrzeżenie do takich humorystycznych wstawek to to, że nie pozwalają skupić się na muzyce, wyrywają z aury spokoju, a przede wszystkim, ja w żadnym razie nie byłam gotowa na coś takiego. Jeżeli koncert ma być "wzbogacony" o wstawki komediowe, to powinna być o tym informacja na stronie. Przecież jeśli była to czyjaś pierwsza wizyta w filharmonii, to taki widz musiał być w ogromnej konsternacji. Informacja przede wszystkim, a wówczas nie będzie można do niczego się przyczepić.
Żeby zakończyć czymś miłym - organy są piękne i brzmią wyśmienicie. Polujcie na bilety do filharmonii na koncert, gdzie będzie można ich posłuchać!
KulturoNIEznawczyni
tagi: filharmonia narodowa, koncert, koncert symfoniczny, dyrygent, Maciej Tomasiewicz, Lanner, Schmitt, organy, symfonia, orkiestra, relacja, opinia, ocena, kultura, muzyka, blog o muzyce, blog o sztuce, blog o teatrze, blog o filharmonii, blog o operze
Comments