Marność nad marnościami i wszystko marność. Brzmi znajomo, prawda? To teraz to samo po łacinie: Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Teraz już tytuł tego spektaklu powinien nam powiedzieć nieco więcej. Tytułowa marność nie odkrywa wszystkich kart, ale zaprasza do uważnego odbioru sztuki. Na scenie znakomite towarzystwo, choć niektórych aktorów przyjdzie nam zobaczyć dopiero przy okazji rozbrzmiewających na koniec braw. Ale zacznijmy od początku.
"Vanitas" to sztuka w reżyserii Macieja Englerta, który dyrektorem Teatru Współczesnego jest nieprzerwanie od 1981 roku. Tym spektaklem żegna się z widzami po ponad 40 latach piastowania tego stanowiska. Nie jest to osobisty spektakl dla Englerta, lecz już wcześniej zapowiadany projekt, dlatego nie należy go w żaden sposób łączyć z historią znanego artysty. Autorką tego scenariusza jest Valérie Fayolle, czyli francuska pisarka i dziennikarka. Sztuka debiutowała w ojczyźnie Fayolle w 2022 roku, a po dwóch latach trafiła do Polski na scenę Teatru Współczesnego.
Jeśli czytacie ten artykuł zastanawiając się, czy warto wybrać się na "Vanitas" to odpowiedź jest prosta: idźcie. Mam kilka uwag do tego spektaklu, ale nie chcę Wam zepsuć oglądania tej sztuki spoilerami, dlatego moją recenzję doczytajcie do połowy, aby nie poznać rozwiązania tej historii. Największym bowiem plusem dwugodzinnego spektaklu jest ta nutka niepewności i detektywistyczny smaczek.
O czym jest "Vanitas"?
Z opisu dowiadujemy się tylko tyle, że poznamy historię skłóconego rodzeństwa, które wezwane do rodzinnego domu przez umierającego ojca, pozostaje postawione pod ścianą. Albo przez wakacje się pogodzą, albo mogą zapomnieć o spadku. Ojciec otwarcie mówi, że przygotował dwie wersje testamentu. Jedna z nich uwzględnia trójkę rodzeństwa, druga zaś nie. A za tym "nie" kryje się pierwsza wskazówka do rozwiązania tajemnicy, bo jeśli spadku nie dostaną dzieci, to.. kto? Chwile później znajdujemy kolejne puzzle układanki, a na jaw wychodzą następne rodzinne sekrety. Wszystko w pięknie przygotowanej scenerii, gdyż podczas tego spektaklu przenosimy się do francuskiego domu, który został przygotowany idealnie w klimacie. Takie dopracowane scenografie uwielbiam.
Na stronie teatru współczesnego dowiadujemy się, że "Vanitas" to czarna komedia. Czy faktycznie jest to taka prawdziwa komedia, tego nie wiem. Ja traktuję ten spektakl w kategoriach sztuki poszlakowej. Taki spektakl detektywistyczny, który nieco przywiódł mi na myśl film z Danielem Criagiem "Na noże". Akcja rozgrywa się w jednym miejscu, a my obserwujemy różne postacie, szukając "winnego". Tyle jeśli chodzi o część bez spoilerów.
Obsada:
Louis, ojciec: Leon Charewicz
Jeanine, matka: Marta Lipińska
Jean-Baptiste, starszy syn: Szymon Mysłakowski
Bruno, młodszy syn: Mateusz Król
Caroline, najmłodsza z rodzeństwa: Monika Pikuła
Barbara, żona Jean-Baptiste’a: Barbara Wypych
Bernard: Sebastian Świerszcz
Mówca pogrzebowy, głos: Krzysztof Wakuliński
źródło: mat. Teatru Współczesnego, fot. Marta Ankiersztejn
UWAGA SPOILER
Spektakl ten oglądałam nie jak sztukę teatralną, lecz trochę jak film. Wspomniałam już wcześniej o moim skojarzeniu z filmem "Na noże", choć pod to skojarzenie można podstawić każdy inny film z jednością miejsca i czasu. Taki trochę klimat niektórych z książek choćby Agathy Christie. Podobało mi się bardzo to odczucie, bo dawno czegoś takiego w teatrze nie miałam.
Co do samego scenariusza. Uporządkujmy sobie to, co zostaje przedstawione na scenie. Mamy tu trójkę rodzeństwa: Jean-Baptiste (Szymon Mysłakowski), Bruno (Mateusz Król) oraz najmłodsza Caroline (Monika Pikuła). Tu na marginesie, Monika Pikuła ma tak zniewalający, ciepły, charakterystyczny, głęboki głos, więc nic dziwnego, że na swoim koncie ma jakieś 150 ról dubbingowych. Wracając jednak do spektaklu. Na scenie chwilę później pojawia się wiekowa matka - Jeanine (w tej roli niepodrabialna Marta Lipińska), której pamięć już nieco zawodzi, a sama przeżywa kryzys jesieni życia. Widzi umierającego męża i kłócące się ze sobą dzieci. Cieszy się, że w końcu przyszedł czas, że wszyscy razem się spotykają, a jej latorośle mają szanse się pogodzić. W domu towarzyszy im również Barbara, która jest żoną starszego syna. Patrząc na Bruna szybko można pojąć, że lata temu Barbara była bliska jego sercu. Mimo że upłynęło niemal ćwierć wieku to miłość w mężczyźnie nie wygasła, o czym dowiemy się za chwilę.
źródło: mat. Teatru Współczesnego, fot. Marta Ankiersztejn
Gdy rodzeństwo odkrywa drugą wersję testamentu rozpoczyna się akcja. Nazwisko tajemniczego mężczyzny wpisane w obie wersje dokumentu nie może być przypadkiem. Sierota, który będąc dzieckiem jeździł z nimi na wakacje. Nie miał ojca, a teraz nagle widnieje w testamencie. Wniosek nasuwa się sam. Louis musiał być jego ojcem. Konsternacja, niedowierzanie, a następnie konfrontacja z chorym ojcem przynosi jednak negatywną odpowiedź. Jeśli to nie jego syn, to dlaczego ojciec zapisuje mu część spadku? Z dobroci serca? Chyba nikt nie wierzy w takie rzeczy. Z kolejnymi nowinami przychodzi matka, która zdradza, że na strychu ma schowek. W tym schowku rodzeństwo szukając fotografii prawdziwego ojca owego Francois'a natrafia na jego... czaszkę. Okazuje się, że matka skrywa od lat czaszkę Bernarda, którego reszta ciała pochowana jest w ogródku pod magnolią. Magnolia czaszki nie przyjęła. Piękne. Co, jak to, ale dlaczego, ale kto zabił Bernarda? Pytań rodzeństwo ma wiele, a Jeanine mimo wszystko odpowiada dość spokojnie, bo to ona zabiła Bernarda. Twierdzi, że był to wypadek, że Bernard w trakcie kłótni popchnął ją na ścianę, a z niej spadło poroże łosia, a Bernard przewracając się nadział się na jeden z rogów. Jak się okazuje chwilę później wszystko to jest prawdą, poza tym, że śmierć nie była wynikiem kłótni, lecz namiętnego spotkania kochanków. Jeanine przyznaje, że miała przez pięć lat romans z Bernardem, który skończył się tragicznie.
źródło: mat. Teatru Współczesnego, fot. Marta Ankiersztejn
Wysoko-postawiony w polityce Louis nie mógł pozwolić sobie na ujawnienie takiej historii, dlatego, gdy wrócił do domu pomógł żonie pochować jej kochanka. Jeanine wtedy była już.... w ciąży. Och, ach, ajajaj! Czyli któreś z trójki rodzeństwa przez całe życie było nieświadome, że jego/jej ojcem był człowiek, którego czaszka leży w salonie. Niezła historia, to trzeba przyznać. Może to wszystko jest fajnie zaplanowane, ale podczas oglądania jednak jest nieco przewidywalne. Mamy do tego drugą ważną historię o miłości Bruna i Barbary, którą przerwał wyjazd chłopaka na uczelnię. Okazuje się, że było to ukartowane przez ojca dziewczyny. Ukrywał on wraz z Louisem listy wysyłane przez Bruna do Barbary. Ta w rozpaczy, że ukochany o niej zapomniał pocieszyła się w ramionach starszego z braci. Nie była to jednak szalona miłość, czego skutki widzimy w teraźniejszości. Jean-Baptiste nie powstrzymuje się nawet przed komentarzami, że jego zdrady są spowodowane postawą żony. Rozwiązanie zagadki zagubionych listów bohaterowie znajdują w innym liście. Tym zaadresowanym do ojca Bruna. Moment jego odczytania przywołuje uczucie naiwności. Jego treść jest typowa pod wyjaśnienie widzom, co się zadziało. Raczej nikt nie pisze w taki sposób listów: pamiętasz Louis, jak razem zdecydowaliśmy się rozłączyć Bruna z Barbarą. Ty wysłałeś syna za granicę, a ja schowałem listy, które wysyłał do mojej córki."
Dość szczegółowy opis tej historii ma na celu ukazanie zamieszania i zwrotów akcji, które na scenie się pojawiają. Jak na dwie godziny spektaklu to jest ich wystarczająco lub nieco za mało. Można się wielu rzeczy domyślić, jak choćby tego, że owocem romansu nie będzie żaden z zupełnie różnych synów, lecz najmłodsza córka. Czy to coś zmienia? Raczej nie. To czego mi tutaj brakło to takie faktyczne ukazanie skłóconego rodzeństwa. Poza tym, że na początku coś tam sobie bracia nawzajem dogryzają to niewiele tej niezgody między nimi widzimy. Oczywiście nie chodzi o to, żeby kłócić się całe dwie godziny, ale jednak nie odczuwałam wielkiego napięcia między trójką bohaterów. A już między braćmi a siostrą to już na pewno nie. Caroline ma to do siebie, że jako nauczycielka umie obcować z trudnymi charakterami. Każdego z braci bierze na rozmowę podczas której rozmawiają, jakby ich relacje nigdy nie osłabły. Przynajmniej tak to odebrałam. Nie czuć tu tego napięcia, którego się spodziewałam.
źródło: mat. Teatru Współczesnego, fot. Marta Ankiersztejn
Ciekawe jest to, że Louisa nie widzimy ani na moment na scenie. Głos głowy rodziny wybrzmiewa od pierwszych scen, ale zamknięty w pokoju mężczyzna dla widowni jest niewidoczny. Interesujący zabieg, bo równie dobrze można było pójść na łatwiznę i głos puścić z nagrania. Tak się jednak nie dzieje, bo wszyscy aktorzy, którzy użyczają swoich głosów, finalnie wychodzą na scenę podczas końcowych braw.
Co w tym spektaklu mogło pójść lepiej? Trudno powiedzieć. Nie był on dla mnie topowy, a bardziej ot taki dobry, poprawny, ciekawy, ale nie poruszył ani nie zachwycił. Bawiłam się dobrze, miło spędziłam czas, ale czegoś mi tu zabrakło. Może więcej inteligentnych dowcipów. Może nieco więcej zapowiadanego czarnego humoru. Może bardziej zaskakujących rozwiązań w scenariuszu. Może, może, może.
źródło: mat. Teatru Współczesnego, fot. Marta Ankiersztejn
Za martwą naturą skrywany martwy człowiek. Ta myśl pozostaje ze mną na dłużej, bo ten zamysł do mnie trafił. Ładne to było. Może przemyśleń mogłoby być więcej gdyby nie to, że cały sekret jest jakby bezproblemowy dla małżonków. Nie ma tu dramatów o romansie, o dziecku z kochankiem. Jest to już za nimi i widzom trudno jest powiedzieć, czy ta sytuacja wywarła jakieś trwałe piętno na Louisie i Jeanine.
Jestem ciekawa Waszych wrażeń po obejrzeniu tej sztuki. Dajcie znać w komentarzu, jak odebraliście tę historię!
KulturoNIEznawczyni
tagi: Vanitas Teatr Współczesny recenzja, Marta Lipińska, Maciej Englert, recenzja, opis, ocena, czy warto obejrzeć, repertuar teatru, teatr Warszawa, detektywistyczna sztuka, czarna komedia, komedia, dramat, kulturoznawczyni, kulturonieznawczyni, strona o teatrze, recenzent teatralny, recenzje teatralne, recenzje Warszawa
Przyjazd na "Vanitas" był spowodowany głównie Martą Lipińską, której nigdy nie widziałam na żywo. I nie zawiodłam się, bo była wspaniała. Każda scena z Martą to był dla mnie aktorski majstersztyk. Jej naturalne zdziwienie na pruderyjne zachowanie córki, kiedy opowiada o swoim romansie., jest za 100 punktów. Generalnie podpisuję się pod Twoją recenzją w całości.
Do teatrów warszawskich jeżdżę głównie dla aktorów, tym razem była to Marta Lipińska, która wg. mnie, skradła show wszystkim pozostałym. Aktorką, którą lubię oglądać i słuchać jest również Monika Pikuła. Świetnie zagrała rolę Clary w "Gdybym Cię nie poznał".