Chyba pierwszy raz po wyjściu z Opery Narodowej miałam tak niewielkie emocje. Patrząc na wszelkie poprzednie wizyty, zawsze wyjściu z tego miejsca towarzyszył mi ogrom uczuć, wrażeń i przemyśleń. Tym razem jednak znacznie spokojniej. Zbyt spokojnie. Sama dokładnie nie wiem dlaczego, ale może przy okazji zbierania myśli, uda mi się dotrzeć głębiej i również dowiem się, co mi tu nie zagrało na tyle, że nie wypłynęła z moich oczu choćby jedna łza. Przejdźmy więc razem wszystkie stadia rozwoju naszego motyla z opery "Madame Butterfly".
Historia przedstawiona w japońskiej operze to chyba jedna z najpiękniejszych, które do tej pory widziałam. W wielkim skrócie, mamy tutaj nastoletnią Japonkę Cio-cio-san (czyli tytułową Butterfly), która pełnym, szczerym uczuciem oddana jest Amerykaninowi imieniem Pinkerton. O ile dla Cio-cio-san małżeństwo z oficerem amerykańskiej marynarki wojennej to spełnienie marzeń i wielka radość związana z poślubieniem ukochanej osoby, tak dla Pinkertona związek z młodziutką gejszą to tylko zabawa.
Zgodnie z japońskim zwyczajem ożenię się na 999 lat, z tym że każdego miesiąca mogę się z tego uwolnić.
Kobieta w pełni oddaje się uczuciu i dla męża jest w stanie nawet zmienić wyznanie, co nie przechodzi bez echa wśród rodziny i najbliższych Butterfly. Mężczyzna chwilę po ślubie wyjeżdża, a dziewczyna mimo innych zalotników, a właściwie jednego, jest w pełni wierna i czeka z utęsknieniem na małżonka. W międzyczasie kobieta rodzi syna, dlatego tym bardziej długa nieobecność ukochanego jest tak trudna dla Japonki. Po trzech latach Amerykanin planuje powrót, ale u jego boku stoi już inna kobieta. Mężczyzna nie był świadomy, że przed wyjazdem spłodził syna i gdy tylko się o tym dowiaduje decyduje się na jego odebranie. Madame Butterfly wypatruje z utęsknieniem okrętu męża, a gdy dowiaduje się o jego niewierności jest roztrzęsiona. Godzi się oddać syna mężowi, ale pod warunkiem spotkania się z nim. Wówczas uzmysławia sobie, że jej związek jest skończony, a ona bez męża i syna nie jest w stanie dalej żyć. Następuje ostatnia scena podczas której kobieta popełnia samobójstwo.
źródło: https://teatrwielki.pl/repertuar/kalendarium/2018-2019/madame-butterfly/
Jak widać, jest to kolejna opera, która bazuje na historii nieszczęśliwej miłości i kończy się samobójstwem jednym z kochanków. Jest to motyw popularny, ale wciąż wzbudzający wielkie emocje i to mnie nie dziwi. Historie nieszczęśliwych miłości to coś, co w operach i teatrach sprawdza się od dziesiątek, setek, tysięcy lat i chyba nic tego nie zmieni. Co w takim razie nie zagrało mi na tyle, żebym mogła zaliczyć operę Giacomo Pucciniego do swoich ulubionych? Myślę, że brak finalnego wybuchu emocji.
Bardzo oczekiwałam na jeden z najważniejszych momentów tej opery, czyli na przypłynięcie okrętu Pinkertona, który wyjdzie wraz z nową żoną i wówczas dla Butterfly całe jej małżeństwo okaże się fikcją. Liczyłam, że ta scena to będzie coś, co najbardziej zapamiętam po wizycie w Operze Narodowej. To co ukazało się jednak moim oczom to kilka niewielkich łódek, które pływały po scenie, a samo wyjście małżonka na ląd nie było w żaden sposób spektakularne ani podbite emocjonalnie. Brakło mi rozmachu i uwypuklenia tej sceny nad inne.
źródło: https://teatrwielki.pl/repertuar/kalendarium/2018-2019/madame-butterfly/
W tym momencie przyznaję, że nie znam oryginalnego zapisu utworu Johna Longa i to jest coś, co chcę nadrobić, gdyż sama historia, tak jak wspominałam na początku, wydaje mi się przepiękna. Przepięknie bolesna. Jestem ciekawa, czy uda mi się znaleźć zapis tego utworu, ale jeśli tak, to możecie być pewni, że swoimi wrażeniami podzielę się w osobnym artykule. Głównie zastanawia mnie fakt, w jaki sposób ta scena przypłynięcia jest zapisana słownie. Czy od razu mamy zderzenie męża i kochanki z utęsknioną żoną, czy może te emocje są rozłożone na kilka kolejnych stron, gdy dopiero nadchodzi moment spotkania małżeństwa.
Zawsze, gdy od sztuki minie kilka dni, zostają ze mną obrazy, które zrobiły na mnie największe wrażenie. Ten post piszę po nieco ponad tygodniu od wizyty w operze i na ten moment, to co pierwsze przychodzi mi do głowy to scena z wujkiem Japonki, który pojawia się na weselu, oskarża Cio-cio-san i rzuca na nią klątwę. Scena była niezwykle widowiskowa i tu oddaje wielkie pokłony za jej wykonanie. Druga myśl to przypływająca na łodzi Japonka na początku sztuki, trzecia zaś to scena końcowa, gdzie kobieta popełnia samobójstwo a Pinkerton jedynie co jest w stanie w tej chwili wykrzyknąć to "Butterfly".
Zachwycają na pewno stroje, rozmach scenografii i to, o czym nie wspominam, bo zawsze jest fantastyczne, czyli oprawa muzyczna. Podkreślę jednak, nasza stołeczna opera stoi niezwykle wysoko pod względem jakości. Jeszcze nie miałam sytuacji, aby odczuwać niedosyt przez wykonanie orkiestry, czy któregoś z występujących.
źródło: https://teatrwielki.pl/repertuar/kalendarium/2018-2019/madame-butterfly/
Finalnie jednak czuję lekki niedosyt i wiem, że nie było to ostatnie spotkanie z japońską operą. Czuję potrzebę wgłębienia się w historię Butterfly i porównanie wykonania artystów Opery Narodowej z interpretacją innych wykonawców. W 2024 roku będzie czas na podejście drugie.
KulturoNIEznawczyni
tagi: Madame Buttrfly, Giacomo Puccini, teatr wielki, opera narodowa, warszawa, opera, opinia, opinie, recenzja, opis, streszczenie, o co chodzi w Madame Butterfly, czy warto, kultura, sztuka, kulturonienzawczyni
Comentários